sobota, 18 czerwca 2011

1. Without you, I'm nothing


Leżałem na łóżku wpatrując się w sufit. Nie myślałem o niczym od tamtego dnia. Nie byłem w  stanie normalnie funkcjonować. Nie wychodziłem z domu, nie jadłem, nie spałem, nie myłem się, nie płakałem, bo nie potrafiłem. Zamknąłem się w swoim martwym świecie. Tak mijały ostanie dni wakacji.





                Otworzyłem oczy i spojrzałem na zegarek. Była 14.30. Za godzinę rodzice mieli wrócić z pracy. Nie chciałem ich dziś widzieć. Postanowiłem zrobić coś złego. Wziąłem klucze i wyszedłem z mieszkania. Z piwnicy zabrałem swój rower  i pojechałem na zadupiaste obrzeża miasta.




                Stałem w trawię, która sięgała mi do pasa i trzymałem rower. To chyba była jakaś łąka, obok niej biegły tory, a za nimi była mała górka, która ciągnęła nie wiem jak daleko. Udałem się tam.
                Przeprawa przez te chaszcze nie była łatwa, ale jakoś dałem radę. Gdy wdrapałem się na górę, rower porzuciłem, a sam ległem na trawie. Patrzyłem. Było bezchmurne niebo, które miało błękitny odcień. Było też słońce, które raziło tak mocno, że nie można było na nie spojrzeć. Była ta zielona trawa, a w jej gąszczu robactwo, które wydawało przeróżne odgłosy. Szept ziemi…
- Cześć Krzysiu. – usłyszałem głos, a potem śmiech jakiejś grupy. – Krzysiu zajarasz z nami? – spojrzałem na przybyszy. Byli to koledzy kolegów z byłej szkoły.
- Ta, jasne. Daj sprzęt.
                Podali mi fifkę. Zapaliłem jak papierosa. Wziąłem kilka buchów. To był mój pierwszy raz…



           
                Otworzyłem oczy. Siedziałem w trawie do pasa i nie było już nikogo. Nagle wszystkie moje zmysły wyostrzyły się. Czas zwolnił swój szaleńczy bieg. A ja tylko siedziałem i patrzyłem. W moim kierunku szła jakaś ciemna postać. Chociaż powiedziałbym, że bardziej płynęła w powietrzu. Miała czarną szatę sięgającą ziemi, a kaptur całkowicie zasłaniał jej twarz.  Jedyną rzeczą, która wyróżniała się w tym morzu czerni, był szkielet ręki wystająca z rękawa szaty. W swej dłoni dzierżyła ogromną kosę. Gdy zorientowałem się stała już przy mnie. Wyciągnęła w moją stronę drugą rękę i złapała mnie za gardło. Jej uścisk był bolesny, jednak mogłem nadal mówić.
- Jesteś Kostuchą?
 -Bez ciebie, jestem niczym.  
                Wpatrywałem się w nią, a ona we mnie i nagle ona zniknęła, a ja rzuciłem się na trawę.




                Otworzyłem oczy. Czułem się okropnie. Moje gardło było zupełnie wysuszone. Potrzebowałem czegoś do picia. Rozejrzałem się i zauważyłem, że krok ode mnie stało czyjeś piwo. Poczęstowałem się. Wokół mnie było pełno ludzi. Jedni leżeli, inni udawali zwierzęta, jeszcze inni śmiali się tak, że nie mogli przestać. Jakaś dziewczyna, która leżała obok mnie cały czas powtarzała, że nie ma śliny. Ja podniosłem się z trawy.
- Krzysiu idziesz już? – zapytał mój ulubiony kolega, którego imienia nie było mi dane nigdy poznać.
 Przypadkowo spojrzałem na jego stopy, ale on nie miał stóp, ale kopyta. Przeraziłem się. Spojrzałem mu jeszcze w oczy. Przestraszyłem go tak, że zdołał tylko wydukać:
- Ej… co jest… co jest Krzysiu?
-Nie podchodź do mnie!
Nie chciałem tu być. Podniosłem z ziemi rower i uciekłem. Nie wiem jakim sposobem dostałem się do domu. Tego już nie pamiętam. Nie wiem też gdzie zostawiłem rower. Wiem tylko, że gdy wracałem padało, wiec do domu powróciłem przemoczony. Wiem też, że po powrocie była wielka awantura. Rodzice krzyczeli na mnie. Wydaje mi się, że chodziło im o to, że nie zamknąłem domu.
- Oj, przestańcie. Źle się czuję. – odpowiedziałem tylko szybko wychodząc z salonu.
                Uciekłem do swojego pokoju. Z łóżka zrzuciłem wszystkie zbędne rzeczy, tak że wylądowały na podłodze. Ja sam rozebrałem się do naga i poszedłem spać. Do snu, jako ponurą kołysankę, miałem wrzaski rodziców dochodzące z salonu. Byłem wtedy „małym, dobrym” chłopcem.




                Obudziło mnie bębnienie deszczu o szybę. Był pierwszy września, godzina 6:30. W domu zostałem tylko ja, ponieważ rodzice udali się do pracy. Wstałem, przeciągnąłem się i poszedłem do kuchni. Aby wyjść ze swojego pokoju torowałem sobie drogę stopą, ponieważ wszystkie syfy z dni czy tygodni walały się po niej. Wszedłem do kuchni. Na lodówce wisiała kartka.
Adaś
W lodówce masz naleśniki, więc je sobie odgrzej w mikrofalówce.
Jak już zjesz włóż talerz i sztućce do zmywarki.
Białą koszulę już ci uprasowałam. Wisi w szafie w salonie.
Włóż też marynarkę, bo jest chłodno i weź parasol bo może padać.
Udanego rozpoczęcia roku.
                                                      Rodzice
               
                Z lodówki wyciągnąłem naleśniki z dżemem i zjadłem je na zimno popijając mlekiem wprost z kartonu.
                Gdy zjadłem poszedłem się umyć. Dokładnie wyszorowałem całe ciało i włosy. Wytarłem się. Ubrałem się, wyperfumowałem i udałem na przystanek autobusowy, by zmierzyć się z moim przeznaczeniem.




                Gdy dojechałem do mojej nowej szkoły, było kilka minut przed ósmą. Wszedłem to stuletniego budynku. Wewnątrz było mnóstwo uczniów ustawionych w małych grupkach, którzy rozmawiali przyciszonymi głosami. Wszyscy byli ubrani w stroje galowe. Nie miałem pojęcia z kim będę w klasie, a nie chciałem do nikogo podchodzić. Nie wiedziałem też, w jakiej sali odbędzie się oficjalne rozpoczęcie roku dla mojej klasy. Dla zabicia czasu pochodziłem sobie w tą i z powrotem po korytarzu. Spojrzałem na zegarek. Było już po ósmej. Zaczynałem się denerwować. Z podsłuchanych rozmów dowiedziałem się, że na dużej sali gimnastycznej odbywa się akademia z okazji rozpoczęcia nowego roku szkolnego i że skończy się za pół godziny. Postanowiłem wyjść na chwilę na dwór by ochłonąć. Stałem pod daszkiem, tak by nie dopadł mnie deszcz. Stałem tak słuchając muzyki, gapiąc się w przestrzeń. To było jak impuls, krótka myśl. Patryk… A za nią całe stado myśli. Patryk, Patryk, Patryk, PATRYK, PATRYK!!! Moje serce zaczęło szybciej bić, zrobiło mi się gorąco, bolała mnie głowa. Miałem tego dość. Wybiegłem wprost w ulewę. Stałem tak i stałem. I znowu nadszedł cudowny stan otępienia…
            Gdy byłem już cały przemoczony wróciłem do szkoły. Panowała w niej idealna cisza. Na  drzwiach pokoju nauczycielskiego wisiała kartka z rozpiską. Wynikało z niej, że mam rozpoczęcie w sali numer 16. Udałem się tam, zapukałem i wszedłem do sali. Powiedziałem „Dzień dobry” i usiadłem sam w ostatniej ławce. Wychowawczyni w żaden sposób nie skomentowała mojego oburzającego zachowania. Potem podała nam plan lekcji i życzyła miłego dnia. To był koniec tej maskarady.


Obserwatorzy